poniedziałek, 30 grudnia 2013

16) Toradora #1, #2. Yuyuko Takemiya, Zakkyo, Yasu

od lewej: Taiga, Ryuuji, Minori i Kitamura
"Toradora!" jest o tyle niezwykła, że ma aż trzech twórców, kolejno od scenariusza, ilustracji i projektów postaci, przy czym pan od scenariusza (Yuyuko Takemiya) jest jej głównym autorem. Na tym niezwykłość mangi mogłaby się skończyć, a ja mogłabym obrzucić ją błotem i stwierdzić, że to już było. Fakt faktem, większość licealnych komedii romantycznych ma bardzo podobną fabułę, a szanse na zauważenie mają tylko te z ciekawymi postaciami, albo te z nowatorskimi pomysłami. Ja jednak jestem zmuszona zostawić błoto w spokoju, bo Toradora spełnia moje oczekiwania w obydwu polach. Czyli jest bardzo dobrze.

A więc zacznijmy od początku. O czym właściwie to jest? O perypetiach miłosnych Ryuuji'ego Taksau oraz Taigi Aisaki. Ale nie, nie myślcie sobie. Tym razem chodzi o nie jeden, lecz dwa związki - pomiędzy Ryuujim a Minori oraz Taigą a Kitamurą. Czyli paring RyuujixTaiga nie ma szans? A kto wie..

Takasu ma wzrok seryjnego mordercy, serce baranka i przyjaciela imieniem Yusaku Kitamura. Zakochana w tymże Aisaka wygląda jak niziutki aniołek, ale każdy kto przebywał z nią w jednym pomieszczeniu może zaświadczyć, że to prawdziwy tygrys. A do tego przyjaźni się z Minori, obiektem westchnień Takasu. Po pewnym zabawnym incydencie znajdują wspólny cel - pomóc sobie w zdobyciu chłopaka/dziewczyny marzeń. I tak zaczyna się ich wspólna przygoda. Nie zabraknie w niej prób okaleczenia piłką do koszykówki, wyżywaniu się na słupie telefonicznym oraz walk z półłysymi papugami. Będzie ciekawie, to pewne.

Kreska jest bardzo ładna, może tła nie są rysowane z największą dokładnością (szczerze mówiąc są potraktowane trochę po łebkach), ale postacie to rekompensują. Strona graficzna jest tu o wiele lepsza niż w anime, zdecydowanie polecam zapoznać się najpierw z pierwowzorem. Po przeczytaniu dwóch tomików oraz obejrzeniu paru odcinków anime muszę przyznać, że wersja animowana nie zachowała do końca klimatu tej serii. Manga jest zabawniejsza i trochę bardziej sympatyczna, a postacie żywsze (szczególnie Minori, jest w niej za mało spontaniczności). Ale nie zrozumcie mnie źle, to nie jest też tak, że anime jest niefajne. Po prostu nie aż tak dobre jak manga.

Powróćmy jeszcze na chwilę do bohaterów. Pamiętacie jak pisałam, że Ryuuji Takasu ma oczy seryjnego mordercy? Cóż, na pewno nie jest to najbardziej przydatna w życiu rzecz, jaką mógł pozostawić po sobie jego ojciec. Niestety nie da się tego zakryć grzywką (była taka próba), więc Takasu musi z tym żyć. A to stwarza parę żenujących (a na dłuższą metę męczących) problemów, jak na przykład dobrowolne oddawanie swoich portfelów przez innych uczniów, byle tylko ich nie bił, czego i tak by nie zrobił. Całe szczęście jest kilka osób, które są pozbawione głupich uprzedzeń. Wśród nich jest najlepszy przyjaciel głównego bohatera, Yusaku Kitamura. Przez to, że jest on przewodniczącym samorządu szkolnego, daje to możliwości do częstego spotykania się z Minori, także członkinią tegoż. A stąd już tylko krok do Tyci Tygrysa, Taigi Aisaki. Wszystko ładnie się zazębia i tworzy się śliczny, licealny kwadrat. Nie należy też zapominać o innych, raczej drugoplanowych postaciach, których przykładem może być matka głównego bohatera. Yasuko pracuje pracuje w nocnym klubie i składa ubrania w gwiazdki. Tyle wystarczy?

Wydawnictwo Studio JG serwuje nam śliczne wydanie. Jak ja nienawidzę tych śliskich obwolut! Są paskudne, a pod światło paskudnie się błyszczą. Tutaj jest ona taka neutralna (mam nadzieję, że mnie zrozumiecie) i strasznie przyjemna w dotyku, a kółeczka (te z tytułem mangi), nazwiska autorów i numer tomu są potraktowane śliskim, błyszczącym pod światło czymś. W sumie to wszystko składa się na po prostu przepiękne wydanie, warte swoje ceny. Do tej pory wyszły tylko dwa tomy, ale można zamówić prenumeratę na jeszcze trzy, więc możemy spodziewać się trochę dłuższego dzieła. Ja na pewno będę śledzić ten tytuł i bardzo go wam polecam. Zabawny, trochę życiowy, bardzo sympatyczny. Czego chcieć więcej?

niedziela, 1 grudnia 2013

Podsumowanie miesiąca. Listopad 2013

Ani się nie obejrzałyśmy, a już minął listopad. Wy też tak macie, że im zimniej, tym bardziej chciałybyście nie wychodzić z łóżka i czytać, czytać, czytać?

Bea:
książki:
  1. Alchemik, Michael Scott. 320 stron.
  2. Tańcz, tańcz, tańcz, Haruki Murakami. 536 stron.
  3. Pod kopułą, Stephen King. 928 stron.
  4. Morderstwo w Orient Expressie, Agata Christie. 264 strony.
Łącznie 2048 stron, w zaokrągleniu 68 stron dziennie. Wypadam gorzej niż w zeszłym miesiącu, ale chyba nie jest tak źle. O mangach nawet nie wspominam - nie przeczytałam ani jednej!

Pastelraven:
książki:
  1. GONE Faza piąta: Ciemność, Michael Grant 464 strony.
  2. Książę Mgły, Carlos Ruiz Zafón, 222 strony.
  3. Balladyna, Juliusz Słowacki, 153 strony.
  4. Koralina, Neil Gaiman, 160 stron.
  5. Czarna bezgwiezdna noc, Stephen King, 488 stron.
Łącznie 1487 stron, czyli około 49 dziennie.

mangi:
  1. DOGS: Stray dogs howling in the dark, Shirow Miwa, 222 strony.
  2. DOGS: Bullets & Carnage tom 1, Shirow Miwa, 206 stron.
  3. DOGS: Bullets & Carnage tom 2, Shirow Miwa, 190 stron.
  4. DOGS: Bullets & Carnage tom 3, Shirow Miwa, 194 strony.
  5. Crimson Shell, Jun Mochizuki, 224 strony.
  6. Attack on Titan tom 1, Isayama Hajime, ok. 200 stron.
  7. Attack on Titan tom 2, Isayama Hajime, ok 200 stron.
  8. Attack on Titan tom 3, Isayama Hajime, ok 200 stron.
Łącznie 1636 stron, dziennie około 54.

czwartek, 21 listopada 2013

11) "Pod kopułą" Stephen King

Kocham Stephena Kinga i jego gawędziarski, łatwo rozpoznawalny styl. Nie trafiłam jeszcze na autora, który umiałby w ten sposób pisać i myślę że nieprędko trafię. Jestem w trakcie "zaliczania" jego kolejnych dzieł - a tutaj nie mogło zabraknąć też "Pod kopułą", radośnie wychwalane tomiszcze przez moich znajomych. Takie bydle! Dziewięćset stron żywego papieru. Mimo że lektura zajęła mi spory kawałek czasu, bo nie należę do szybkoczytających, to jestem niesamowicie usatysfakcjonowana. Po raz kolejny poprzeczka została zawieszona jeszcze wyżej. Oprócz samego tekstu, zostaliśmy zaopatrzeni w mapkę miasta i spis ważniejszych mieszkańców, który przyda wam się tylko na początku, później wszystko będzie proste i klarowne :)

Pewnego pięknego, jesiennego dnia mieszkańcy małego miasteczka w stanie Maine, Chester's Mill, zostają odcięci od reszty świata niewidzialnym polem siłowym. Pociąga to za sobą konsekwencje: pod kopułą nie wieje wiatr, nie pada deszcz, a powietrze jest coraz cieplejsze. Nikt nie wie, co może być tego przyczyną. Rząd jest bezradny, a ludzie czują się pozostawieni sami sobie. Przewodzi nimi Duży Jim Rennie - miejscowy polityk, zastępca przewodniczącego rady miejskiej. Uwielbia on władzę i nie cofnie się przed niczym, żeby ją zachować. Parę dni przed powstaniem klosza Dale Barbara (dla przyjaciół Barbie), weteran wojny w Iraku i przejezdny kucharz, wdał się w bójkę z jego synem. Teraz Prezydent Stanów Zjednoczonych wyznacza go na przywódcę, dopóki kryzys nie ustanie. Duży Jim nie zamierza ustąpić, tym bardziej, że żona komendanta policji, stojąca po stronie Barbiego, zna jego tajemnice..

Na początku byłam trochę zdziwiona tym, że pisarz tak wyraźnie rozrysował granice dobra i zła i podzielił bohaterów na stojących po tych dwóch stronach. W miarę czytania coraz bardziej ten pomysł przypadał mi do gustu i mogę powiedzieć, że "Pod Kopułą" jest w sumie bardzo podobne do "Władcy Pierścieni", gdzie taki podział nikomu nie przeszkadzał - i tutaj także nie przeszkadza. Wykorzystanie tego popularnego szablonu wyszło książce na dobre. Można kibicować dobrym bohaterom i złorzeczyć tym drugim, jednocześnie nie mając wrażenia, że to już gdzieś było. Brawo, bo to niełatwe.

Po raz kolejny porównując, Stephen King rozsmakował się w zabijaniu swoich postaci niemal tak, jak George R. R. Martin. Bez litości, nie mając na uwadze, że czytelnik bardzo się zżył i będzie mu smutno. A nawet jeśli nie miał czasu, żeby się zżyć, to tak mu ich przybliży, że i tak będzie smutno - przed uśmierceniem konkretnego bohatera sadystycznie przedstawi nam jego rodzinę, hobby, charakter. Po kolei ściąga ich z literackiej szachownicy, mając jednak na uwadze - chwała bogu! - ich rangę. Nie zdradzę zbyt wiele mówiąc, że pionki zawsze idą na pierwszy ogień. W walce o wygraną także wiele ważniejszych figur pójdzie na stracenie. Tylko które?

Sprawa polityki wewnątrz klosza wywołuje moje zastanowienie. Policja nie zachowuje się tak jak powinna, a mimo to Rennie nadal ma poparcie. Oczywiście, jest tylko zastępcą przewodniczącego, ale wszyscy wiedzą, że on pociąga tutaj za sznurki. Steruje miastem i jednocześnie nie ponosi za to odpowiedzialności, która spada na teorytycznego burmistrza, Andyego Sandersa. Wszyscy wokoło jedzą Dużemu Jimowi z ręki, a on sam otacza się coraz większymi kretynami, którymi łatwiej manipulować. W ten sposób jest nie tylko przewodniczącym miasta, ale też głównym komendantem policji. Nikt tak na prawdę nie wie, jakie bogactwa skrywają jego konta bankowe, firmy i sejfy.. wszystko zarobione oczywiście w nielegalny sposób.

Książka przedstawia nam delikatnie przekolorowaną wizję ludzi odciętych od społeczeństwa i zamkniętych we własnej, wspólnej samotni. Ukazuje nam, jak szybko są gotowi stracić nadzieję. Gdybym wierzyła w apokalipsy zombie i inne tego typu nierzeczywiste bzdury, powiedziałabym, że to lektura obowiązkowa, żeby nie powielać tych samych błędów. Tymczasem jak najbardziej zachęcam do przeczytania. Niech was ilość stron nie zmyli, książkę czyta się bardzo szybko, akcja toczy się nie inaczej i co chwilę coś się dzieje. Bardzo, bardzo polecam! :)

czwartek, 7 listopada 2013

8) "Alchemik" Michael Scott

Pociąga mnie wszystko, co magiczne i niepojęte. Nic więc dziwnego, że magnetycznie przylepiłam się do "Alchemika" i musiałam poznać jego treść. Od strony graficznej książka jest stylizowana na starą księgę, ma nawet "wypalone" tuszem brzegi kartek. Robi to całkiem miłe wrażenie. Patrząc jednak od tej ważniejszej strony.. no, rozczarowałam się.

Nicholas Flamel, genialny alchemik żyje. Od setek lat razem z żoną jest powiernikiem Księgi Maga Abrahama, spisaną przez tegoż i zawierającą między innymi sekret wiecznego życia. W niepowołanych rękach może doprowadzić do Armageddonu. Starożytni bogowie i ludzie próbują przywrócić sobie władzę, tak jak miało to miejsce przed wieloma latami. W to wszystko zostają wplątani Josh i Sophie, bliźniaki, o których jest mowa w Księdze. Jeden jest nadzieją ludzkości, drugi jego zgubą. Kto jest kim i czy na prawdę chodzi właśnie o nich?

Ogólnie alchemicy są bardzo rzadko spotykanym tematem, a kiedy się już pojawiają, to ma się wysokie oczekiwania. Jestem kompletnie zawiedziona. Fabuła to taka słaba fantasy przygodówka. Masz dwie strony konfliktu, jedna jest dobra a druga zła, ta - wskazanie ręką - osoba da ci kij, tylko ją znajdź, i wal w złą stronę. To, że bliźniaki są jedyną, podkreślenie, jedyną nadzieją całego rodzaju ludzkiego też niezbyt się wybija. Całe wydarzenia pierwszego tomu zajmują dwa dni. Nieźle, nie? Nie chcę wam za bardzo zdradzać, co się wydarzy, ale ogromna bitwa, spotkanie paru Przedwiecznych i budzenie uśpionych mocy mogło zostać bardziej rozciągnięte w czasie.

Szybki powrót do wspomnianego alchemika. W książce został przedstawiony jako uroczy właściciel księgarni. Serio, oprócz tego nie da się nic o nim powiedzieć. Jest miły, uprzejmy, a kiedy sytuacja tego wymaga zachowuje zimną krew. Jego żona Perenelle też jest "blada", co prawda świetna czarodziejka, ale nie jest postacią, która zapada w pamięć. Josh, Scathy, Sophie. Wszyscy są uderzająco szablonowi. Wiekowa bogini silna, młoda i piękna, młodszy braciszek trochę głupi, a Sophie mądra choć niedoświadczona. Druga Perry, tylko o siedemset lat młodsza. Od rodziców-archeologów bliźnięta wiedzą wszystko o historii. Kto by pomyślał, że tak bardzo im się to przyda.. Wiele sytuacji było zabawnie naciąganych. Szczytem było "ukrywanie" się pod przybranym nazwiskiem Nick Fleming. Szpiedzy i wrogowie przejdą obok tego obojętnie, na pewno :)

"Alchemik" jest książką dla młodzieży i nie będę na siłę oceniała jej według bardziej wymagających skali. Ale pewne kryteria musi spełniać, żeby nie była książką dla dzieci. Niewymagający czytelnik na pewno doceni sam motyw. Prawda jest jednak taka, że tej wyczekiwanej przeze mnie alchemii jest tyle co na lekarstwo, temat został całkowicie przesłonięty magią. Plusem jest tutaj na pewno przedstawienie Przedwiecznych. Gdyby ktoś opowiedziałby mi ich historię, nawet byłabym w stanie w nią uwierzyć. Gatunek, który znajdował się i rządził ziemią na długo przed ludźmi, a później przez nich czczony w różnych religiach i formie, a tej samej rzeczywistej osobie. Lecąc trochę dalej tym tropem, słyszeliście o istnieniu dzikołaków? Ludzie zamieniają się w dziki i odwrotnie. Całkiem niezłe, na pewno oryginalne. Fiu fiu, przyznać mi się - pomyślelibyście o wprowadzeniu do swojej powieści takiego czegoś? Szczere oklaski w stronę Michaela Scotta. Z zaciekawieniem przeczytam dalsze części.

Trudno mi ocenić, czy ją wam polecam. Dla wypróbowania autora i wyrobienia sobie własnego zdania jak najbardziej. Było parę fajnych momentów, było parę złych, ale to te drugie jednak przeważały. Czas poświęcony książce nie był stracony, ale zdecydowanie mógł być lepiej spożytkowany przy lepszej książce. Nie jest wyjątkowo paskudna i nie jest genialna.. powiedziałabym, że znika w odmętach pamięci. Odpływa i zostawia miejsce na kolejną.

piątek, 1 listopada 2013

Podsumowanie miesiąca. Październik 2013

No i z ulubionym świętem Bei (strasznego Halloween wszystkim życzę!) przyszedł czas na podsumowania miesiąca. Kto ile ksiązek i mang przeczytał, po ile dziennie.. Jak na spowiedzi. Oj, grzeszne jesteśmy :p

Bea:
książki:
  1. Córka kata, Oliver Potzsch. 460 stron
  2. Harry Potter i kamień filozoficzny, J. K. Rowling. 324 strony
  3. Bajki robotów, Stanisław Lem. 226 stron
  4. Ostatnie poświęcenie, Richelle Mead. 544 strony
  5. Solaris, Stanisław Lem. 236 stron
  6. Delirium, Lauren Oliver. 360 stron
mangi:
  1. Bleach t. 20, Tite Kubo. ok. 200 stron
  2. Bleach, t.22, Tite Kubo. 216 stron
  3. Naruto, t.4, Masaki Kishimoto. 179 stron
  4. Ao no exorcist, t.1, Kazue Kato. 180 stron
Wychodzi mi więc:
  1. 69 stron książki dziennie (razem 2150),
  2. 25 stron mangi dziennie (razem 775).


Pastelraven:
książki:
  1. Nevermore: Kruk, Kelly Creagh. 456 stron
  2. Antygona, Sofokles. 176 stron
mangi:
  1. Kuroshitsuji, t.13, Yana Toboso. 170 stron
  2. Ibitsu, t.1, Ryou Haruka. ok. 200 stron
  3. Ibitsu, t.2, Ryou Haruka. ok. 200 stron
  4. Pandora Hearts, t.5, Mochizuki Jun, ok. 200 stron
  5. Pandora Hearts, t.6, Mochizuki Jun, ok. 200 stron
  6. Pandora Hearts, t.7, Mochizuki Jun, ok. 200 stron
Wychodzi mi więc:
  1. 20 stron książki dziennie (razem 632),
  2. 37 stron mangi dziennie (razem 1170).
A jak u was? :)

czwartek, 17 października 2013

4) "Solaris" Stanisław Lem

Miałam takie szczęście, że w szkole pdstawowej trafiła mi się niesamowita nauczycielka języka polskiego. Za jej sprawą zaczęłam czytać, zagłębiać się w szepcie stron i trwonić pieniądze rodziców na kolejne papierowe cuda. Polonistka (i historyczka w jednym), widząc moją rozwijającą pasję, postawiała mi pod nos kolejne perełki. Jedną z takich książek było "Solaris" Lema. Ja, niezainteresowana science fiction, nie tknęłam jej kijem ni patykiem. Przechadzając się teraz wśród półek bibliotecznych wspomnienie powróciło i postanowiłam ją wypożyczyć.

Od razu muszę przestrzec tych, którzy podobnie jak ja nie mieli styczności z podobną literaturą: łatwo nie będzie. Stanisław Lem potrafi przez wiele stron rozpisywać się o naukowych niuansach, o których zapomnicie - ja zapomniałam - w dwie godziny po przeczytaniu. Nie zrażajcie się jednak. Mimo że lektura była dla mnie trudna, to po jej przeczytaniu jestem bardzo usatysfakcjonowana i pewna, że jeszcze kiedyś sięgnę po tego autora.

Głównym bohaterem książki jest Kelvin. Mężczyzna przybywa na odkrytą parędziesiąt lat temu Solaris. Planeta jest o tyle niezwykła, że na jej powierzchni znajduje się myślące morze, za którego sprawą na stacji badawczej zaczynają pojawiać się osoby, których nie powinno tam być.. między innymi zmarła dziewczyna Kelvina, Harey. Trudno powiedzieć, co do niej czuje - dawną miłość czy obrzydzenie (w końcu to tylko wytwór morza). Tymczasem okazuje się, że ludzi stworzonych w ten sposób nie można zabić, zawsze powracają. Naukowcy, którzy znajdują się na Solaris, powoli zaczynają tracić zmysły. Jak poradzić sobie w tej sytuacji?

Rzeczą, która mnie urzekła, była dziwna relacja pomiędzy Kelvinem a Harey. Rozdziały, które były im poświęcone to jedne z najlepszych. Wolno rozwijająca się miłość, jeśli w ogóle można tak to nazwać. Nie czytałam jeszcze o czymś takim, a przynajmniej nie opisanym w tak delikatny i urokliwy sposób, przypominający pajęczą sieć. Czytało się to z czystą ciekawością i uśmiechem na twarzy :) Jeśli ktoś nie skupiałby się i nie analizowałby lektury, mógłby dojść do wniosku, że akcja książki toczy się bardzo leniwie. A przecież każdego opisanego dnia dzieje się tyle rzeczy! Nie ma ataków terrorystycznych, ale są drobne gesty, słowa. Cały czas chcemy wiedzieć więcej, przejmujemy się losami bohaterów. Wciąga na swój umiarkowany i dojrzały sposób. Trudno mi znaleźć na to słowa.

Jednocześnie rzeczą, która mnie odpychała, były długie i męczące opisy tworów morza. Stanisław Lem potrafił przez osiem stron bez przerwy pisać tylko o mimoidach oraz o kolejnych osobach, które je badały. Pewnie fani science fiction zacierają na to rączki, ale dla niezainteresowanych może to być prawdziwa mordęga. Czułam niemal fizyczne zmęczenie i po jakimś czasie nie czytałam, ale jedynie przejeżdżałam wzrokiem po tekście. Na szczęście nie było wiele takich fragmentów.

Żałuję, że wątek Snauta czy Sartoriusa nie został rozpisany. Chętnie poczytałabym trochę więcej o ich przeszłości czy też o tym, kto towarzyszył im na Solaris. Książka Lema skupia się tylko na relacji pomiędzy naszą dwójką oraz na znalezieniu wyjścia z sytuacji, w której się znaleźli. Szkoda, że autor nie rozbudował tych wątków pobocznych, bo mogłoby wyjść z tego coś świetnego.

Książka jest zaliczana do kanonu literatury science fiction. Choćby przez ten fakt warto jest zapoznać się z jej treścią. Ja osobiście gorąco ją polecam zarówno dla starych wyjadaczy, jak i dla nowych w tej kategorii. Kosmos i wszechświat nigdy szczególnie mnie nie interesowały, ale powieść Lema rzuciła na nie troszkę inne światło. Może przekonam się do końca. Tymczasem zaprawszam was do lektury, bo warto! ;)

niedziela, 13 października 2013

2) "Ostatnie poświęcenie" Richelle Mead

Pierwsze spotkanie z twórczością pani Richelle Mead miałam ponad rok temu, przy okazji "Akademii wampirów". Całkiem mi się spodobała, więc dosyć szybko pochłonęłam także trzy kolejne książki z tej serii, o których mogę powiedzieć, że każda kolejna była gorsza od poprzedniej. Pomyślałam, że tak będzie i z tą - więc spasowałam. "Ostatnie poświęcenie" wypożyczyłam niedawno z czystej ciekawości, czy przybije gwóźdź do trumny autorki, czy może nastąpi cud.

Rose Hathaway jest dampirem. Z racji rasy jej głównym życiowym zadaniem powinna być ochrona moroja - wampira czystej krwi - do którego powinna zostać przydzielona po ukończeniu wspomnianej akademii. Sprawy niestety trochę się pokomplikowały i nasza Rose, po wielu innych życiowych perypetiach, które mamy okazję poznać w poprzednich tomach, została wrobiona w morderstwo królowej Tatiany, rządzącej światem wampirów. W tym wypadku musi uciekać, po drodze szukając prawdziwego sprawcy. Do pomocy ma przyjaciół, którzy wyruszyli razem z nią, ekschłopaka Dymitra i alchemiczkę Sydney oraz pozostałych na dworze królewskim przyjaciela Christiana, najlepszą przyjaciółkę Lissę i aktualnego chłopaka, Adriana (skądinąd najlepszą postać w całej serii). Po piętach depcze im wymiar sprawiedliwości.

To, co bez wątpienia jest główną zaletą książek pani Mead jest ciekawa akcja. Motyw wampiryczny (że tak to ujmę) jest ostatnio bardzo popularny nie tylko w książkach, ale i w filmach i serialach, których jest coraz więcej. Rozkwit przeżywa też paranormal romance, więc żeby przebić się ponad te tony zalewających nas z każdej strony krwiopijczych nowości, trzeba zaoferować coś ciekawego i w miarę możliwości oryginalnego. Richelle Mead się udało. Szczerze mówiąc nie rozumiem dlaczego, ale się udało.

Przyjrzyjmy się zatem bliżej. Język powieści nie jest szczególnie zachwycający, autorka pisze mniej więcej tak, jak Stephenie Meyer, do której zresztą jest przyrównywana przez swoje wydawnictwo na okładce książki. Czytając "Zmierzch", czuło się przynajmniej powiew świeżości - coś, czego "Ostatnie poświęcenie" na pewno nie ma. Podejrzewam, że czynnikiem, który zadecydował o popularności tej książki jest pojawiająca się w pierwszych częściach szkoła z internatem i związane z nią przygody. To, co mnie na początku urzekło, to wątek miłosny. Przez pierwsze dwie, trzy części był okej i na prawdę z radochą można było parce Dymitr-Rose kibicować. Niestety pani Mead nie zna umiaru i upiwszy się sukcesem poprzednich tomów dodała do serii jeszcze dwie, moim zdaniem najgorsze. Ale odbiegamy od tematu.

Trudno jest wykreować postacie, które zapadają w pamięci na dłużej, z którymi się identyfikujemy i z którymi chcielibyśmy się przyjaźnić. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że tutaj jestem usatysfakcjonowana. Abe, Adrian czy Christian znacznie umilali czas spędzony z tą książką swoimi błyskotliwymi komentarzami i barwną osobowością. Na tym się jednak kończy. Rose być może nie jest najgorszą główną bohaterką w historii literatury, ale swoim zachowaniem nie zaskrobała sobie mojej sympatii, chociaż na ogół lubię kobiety wyzwolone, które znają swoją wartość. Tutaj jednak.. nie umiałam się zmusić do choćby obojętności. Irytowała mnie od początku do końca.. Może nastolatka zakochana w mężczyźnie, który jej nie chce bo uważa, że na nią nie zasługuje (swoją drogą, nieszablonowy wątek miłosny, nie uważacie?) lepiej zrozumie Rose i pokiwa współczująco głową, ale ja nie daję rady.

Dobra, jak dotąd było bardzo krytycznie. Teraz czas na to, co porwało mnie w tym czytadle najbardziej - motyw detektywistyczny. Jak pamiętamy, ktoś zamordował królową, a to nie jest byle jakie przestępstwo. To najgorsze, co w świecie wampirów można zrobić i grozi za to kara śmierci. Rose w tym czasie stała się całkiem popularna i znana, co przysporzyło jej zarówno zwolenników, jak i wrogów. To, że właśnie ona została wrobiona w zabójstwo z takim wyrokiem nie mogło być kwestią przypadku. Powiedzenie "najciemniej jest pod latarnią" nabiera tutaj nowego znaczenia, bo o ile dobrze zdaję sobie z tego sprawę i analizowałam wszystkie kandydatury, to mimo chęci nie udało mi się poprawnie odkryć sprawcy. W pewnym momencie książki znamy już wszystkie poszlaki, jakie wpadły w ręce naszych detektywów-amatorów (odkryjecie je bez trudu). Proponuję wtedy małą zabawę - zamknijcie książkę i spróbujcie poszukać prawdziwego mordercy. Będę wam kibicować :)

Podsumowując, nie spodziewajcie się niczego ambitnego. Pomysł na początku był bardzo fajny, ale autorka słabo go rozwinęła. Pozostawiono nam parę niedokończonych wątków, niektóre zostały zakończone w bardzo słaby i przewidywalny sposób, co raczej nie podwyższa oceny. Ja mam mieszane uczucia. Podchodząc do "Ostatniego poświęcenia" jako do zwykłej młodzieżówki dobrze spełnia swoją rolę, nie zachwyca, ale i nie rozczarowuje. Ja mierzyłam trochę wyżej i niestety się zawiodłam. Końcowy werdykt zostawiam jednak wam.